Życie wspólneDzień w samotnościWspólnotaWspólnotaWspólnotaPL17Wrocław24Logo nauczania100100ul. Piekarska 1654-067WrocławPL01/27/2016 08:54:16 AM10/13/2021 10:36:33 AMKsiążka ta powstała w 1938 roku (na przełomie września i października) w Getyndze, gdzie Dietrich Bonhoeffer w domu swej bliźniaczej siostry Sabiny spędzał czterotygodniowy urlop.
Dietrich Bonhoeffer napisał ją prawie na jednym oddechu.
Opublikowana została po raz pierwszy w 1939 roku w Monachium, w wydawnictwie Chr. Kaiser Verlag, w serii Theologische Existenz heute, jako zeszyt 61.
Jeszcze tego samego roku ukazały się trzy wydania a do tej pory było ich dwadzieścia pięć!Okładka skryptu150200
"Tobie, Boże na Syjonie, milczenie staje się jak uwielbienie" (Ps 65:2)45. Wielu poszukuje wspólnoty z lęku przed samotnością. Ponieważ nie mogą być sami, wypędza ich coś między ludzi. Również chrześcijanie, którzy nie mogą sobie poradzić ze swoją samotnością, którzy mają złe doświadczenie z samym sobą, pokładają nadzieję we wspólnocie, ufają, że od innych ludzi otrzymają pomoc. Często doznają rozczarowania, a potem robią wspólnocie wyrzuty, będące ich własną winą. Wspólnota chrześcijańska nie jest jakimś duchowym sanatorium. Kto uciekając przed samym sobą trafia do wspólnoty, ten nadużywa jej do paplaniny i rozrywki, nawet jeżeli te zdają się mieć duchowe zabarwienie. W rzeczywistości nie szuka taki wcale wspólnoty, tylko jakiegoś "podchmielenia", które pozwoli mu na krótki czas zapomnieć o swoim osamotnieniu i właśnie przez to stwarza śmiertelną samotność. Skutkiem takiej terapii jest potem rozkład słowa i wszelkiego autentycznego doświadczenia, a w końcu rezygnacja i śmierć duchowa.
Kto nie może być sam, niech się strzeże wspólnoty. Taki człowiek przysporzy tylko szkód sobie i wspólnocie. Sam przecież stałeś przed Bogiem, gdy On cię wołał; sam musiałeś wziąć swój krzyż; sam musisz walczyć i modlić się; i sam będziesz musiał umrzeć i zdać przed Bogiem rachunek. Nie możesz sobie samemu zejść z drogi, bo oddzielił cię sam Bóg. Jeżeli nie chcesz być sam, to odrzucasz głos Chrystusa skierowany do ciebie i nie możesz uczestniczyć we wspólnocie powołanych. "Wszyscy razem jesteśmy wyzwani na śmierć i żaden z nas nie umrze za drugiego, lecz każdy - osobiście i za siebie - będzie walczył ze śmiercią… a więc ani ja nie będę przy tobie, ani ty przy mnie"46.
Prawdziwe jednak jest zdanie odwrotne: Kto nie tkwi we wspólnocie, ten niech strzeże się przed samotnością. Zostałeś powołany we wspólnocie, wołanie odnosiło się nie tylko do ciebie samego, we wspólnocie powołanych niesiesz swój krzyż, walczysz i modlisz się. Nie jesteś sam, nawet w śmierci i w dzień ostateczny będziesz tylko członkiem wielkiej wspólnoty Jezusa Chrystusa. Lekceważąc wspólnotę braci, odrzucasz głos Chrystusa, i w ten sposób twoja samotność stanie się dla ciebie jedynie nieszczęściem. "Gdy umieram, nie jestem sam w śmierci; gdy cierpię, cierpi ze mną wspólnota"47.
Postrzegamy, że tylko tkwiąc we wspólnocie, możemy być sami i że tylko ten, co może być sam, potrafi żyć we wspólnocie. Oba stwierdzenia stanowią jedną całość. Tylko we wspólnocie uczymy się prawdziwej samotności i tylko w samotności uczymy się prawdziwego trwania we wspólnocie. Nie jest tak, że jeden z tych stanów (samotność czy wspólnota) wyprzedzałby drugi, lecz oba zaczynają się w tym samym czasie, mianowicie razem z powołaniem przez Jezusa Chrystusa. Każda z tych rzeczywistości - wspólnota i samotność - ma swoje otchłanie i niebezpieczeństwa. Kto chce wspólnoty bez samotności, ten pogrąża się w pustce słów i uczuć. Kto szuka samotności bez wspólnoty, ten zginie w czeluściach próżności, zadurzenia się w sobie i rozpaczy.
Kto nie może być sam, ten niech się strzeże przed wspólnotą. Kto nie tkwi we wspólnocie, ten niech się strzeże przed samotnością.
Dzień wspólny chrześcijańskiej wspólnoty domowej jest przeplatany dniem w samotności każdego jej członka. Tak być musi. Dzień wspólny bez dnia w samotności nie przynosi owoców ani dla wspólnoty, ani dla jednostki.
Znamieniem samotności jest milczenie, tak jak cechą wspólnoty jest słowo. Milczenie i słowo mają się do siebie tak jak samotność i wspólnota. Nie ma jednego bez drugiego. Prawdziwe słowo rodzi się z milczenia, a prawdziwe milczenie rodzi się ze słowa.
Milczenie nie oznacza niemoty, podobnie jak słowo nie oznacza gadaniny. Niemota nie stwarza samotności i gadanina nie stwarza wspólnoty. "Milczenie jest nadmiarem, upojeniem i ofiarą słowa. Niemota zaś jest czymś nieświętym, jak jakaś rzecz, co nie została ofiarowana, ale tylko okaleczona… Zachariasz stracił mowę, bo nie umiał milczeć. Gdyby przyjął objawienie, być może wyszedłby ze świątyni w milczeniu, a nie jako niemowa"48. Słowu, które leży u podstaw wspólnoty, towarzyszy zawsze milczenie. "Jest czas milczenia i czas mówienia" (Koh 3:7). Jak dzień chrześcijanina ma określone godziny przeznaczone na słowo (szczególnie chodzi tu o wspólne nabożeństwa i modlitwy), tak też potrzebuje on także określonego czasu milczenia, które rodzi się ze słowa i któremu słowo patronuje. To będzie przede wszystkim czas przed słuchaniem i po wysłuchaniu słowa Bożego. Słowo nie przychodzi bowiem do rozgadanych, ale do milczących. Cisza świątyni jest znakiem świętej obecności Boga w swoim słowie.
Istnieje też obojętność, żeby nie powiedzieć: odmowa, która w milczeniu dostrzega jakieś lekceważenie objawienia Bożego w słowie. W tym wypadku milczenie jest błędnie interpretowane jako uroczysty znak, jako jakieś mistyczne wyjście poza słowo. Milczenie nie jest już pojmowane w swej istotnej zależności od słowa jako proste wyciszenie się poszczególnych osób wobec słowa Bożego. Milczymy przed słuchaniem słowa, ponieważ nasze myśli ukierunkowane są już na słowo, podobnie jak dziecko milczy, gdy wchodzi do pokoju ojca49. Milczymy po wysłuchaniu słowa, bo słowo dalej jeszcze w nas mówi, żyje i przygotowuje sobie mieszkanie. Milczymy rano, gdyż do Boga winno należeć pierwsze słowo, i milczymy przed spaniem, ponieważ do Boga należy też słowo ostatnie. Milczymy jedynie ze względu na słowo, a więc nie po to, aby lekceważyć słowo, ale po to, aby je właśnie naprawdę uszanować i przyjąć. Milczeć znaczy ostatecznie nic innego, jak czekać na słowo Boże i być przez to słowo pobłogosławionym. Że tego trzeba się uczyć w czasach, w których rozpanoszyła się gadanina, wie to każdy sam z siebie. I że chodzi tutaj właśnie o to, aby naprawdę milczeć, być cicho, zapanować nad swoim językiem - to zresztą jest tylko prostą konsekwencją milczenia duchowego.
Owo milczenie przed słowem będzie nadto oddziaływało na cały dzień. Jeżeli nauczyliśmy się milczeć przed słowem, będziemy też umieli w ciągu dnia gospodarować milczeniem i mówieniem. Istnieje przecież milczenie niedozwolone, zarozumiałe, aroganckie, obrażające. Już z tego wynika, że ni- gdy nie może tu chodzić o milczenie samo w sobie. Milczenie chrześcijanina to milczenie słuchające, milczenie pokorne, które z powodu właśnie pokory można przerwać o każdej porze. To milczenie powiązane ze słowem. Tak uważa Tomasz a Kempis, gdy powiada: "Ten tylko bezpieczny w mowie, kto chętnie milczy"50. W wyciszeniu się ukryta jest cudowna moc wyjaśnienia, oczyszczenia i skupienia się na istocie rzeczy. Ale to już jest czysto świecka sprawa. Milczenie przed słowem prowadzi zaś do prawdziwego słuchania i przez to także do prawdziwego mówienia słowa Bożego we właściwym czasie. Wiele rzeczy niepotrzebnych pozostaje w ten sposób nie wypowiedziane. To jednak, co istotne i pomocne, zostaje wypowiedziane w niewielu słowach.
Gdzie wspólnota domowa ścieśniona jest w małej przestrzeni mieszkalnej i nie może zagwarantować poszczególnym osobom koniecznej ciszy, tam konieczny jest stały czas milczenia. Inaczej i na nowo bowiem spotykamy drugiego po pewnym czasie milczenia. Stały porządek dnia pozwoli wspólnocie zagwarantować poszczególnym jej członkom samotność, a ją samą uratuje przed zniszczeniem.
Nie chcemy tutaj mówić o tym, jakie cudowne owoce może przynieść chrześcijanom samotność i milczenie. Zbyt łatwo tu bowiem zejść na niebezpieczne manowce; można też wyliczać negatywne doświadczenia, jakie potrafią zrodzić się z milczenia. Milczenie może być przecież groźną pustynią ze wszystkimi jej bezdrożami i straszydłami. Może też być rajem samookłamywania się, i jedna wersja nie jest lepsza od drugiej. Dlatego też nikt nie oczekuje od milczenia niczego innego, jak prostego spotkania ze słowem Bożym, z powodu którego podjął się przecież milczenia. Takie spotkanie jest jednak darem. Chrześcijanin nie stawia tutaj żadnych warunków, nie artykułuje, czego oczekuje, czego spodziewa się po tym spotkaniu, tylko przyjmuje je tak, jak przychodzi; a jego milczenie zostaje stokrotnie wynagrodzone.
Dla trzech spraw w ciągu dnia powinien chrześcijanin mieć zarezerwowany stały termin dla siebie samego, są to: rozważanie Pisma świętego, modlitwa osobista i modlitwa wstawiennicza. Wszystkie trzy winny się znaleźć w codziennym czasie medytacji51. To nie jest jakaś nowość, to stary nakaz Kościoła i Reformacji, który tutaj przyjmujemy na nowo.
Można pytać, dlaczego dla tych rzeczy potrzebny jest szczególny czas, skoro i tak to wszystko mamy już we wspólnym nabożeństwie. Poniżej spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie.
Czas medytacji służy osobistemu rozważaniu Pisma, osobistej modlitwie i osobistej modlitwie wstawienniczej - nie żadnemu innemu celowi. Dla duchowych eksperymentów nie ma tutaj miejsca. Dla tych trzech spraw musi się jednak znaleźć czas, gdyż sam Bóg tego od nas żąda. Gdyby przez długi czas medytacja nie oznaczała dla nas niczego innego niż to, że spełniamy w ten sposób wobec Boga należną powinność, wystarczyłoby tyle.
Czas medytacji nie pozwala nam ugrzęznąć w pustce i zapaść się w czeluściach samotności, lecz umożliwia nam obcowanie sam na sam ze słowem. Otrzymujemy przez to mocny grunt, na którym stoimy, i jasne drogowskazy dla kroków, jakie trzeba nam podjąć.
Podczas wspólnego nabożeństwa czytamy jakiś dłuższy tekst, natomiast przy rozważaniu Pisma wybieramy tekst krótszy, który w miarę możliwości towarzyszy nam przez cały tydzień. Gdy w czasie wspólnego czytania prowadzeni jesteśmy bardziej w objętość i całość Pisma świętego, to tutaj wchodzimy w niezmierzoną głębię każdego poszczególnego zdania i słowa. Oba podejścia są konieczne, abyśmy "wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąć duchem, czym jest "Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość" (Ef 3:18).
W medytacji czytamy dany tekst ufając, że chce on nam na dzień dzisiejszy coś powiedzieć dla nas osobiście i dla naszego chrześcijańskiego stanu, że nie jest to tylko słowo Boże dla wspólnoty, lecz również skierowane do mnie osobiście. Tak długo zajmujemy się tym poszczególnym zdaniem i słowem, aż osobiście poczujemy się przez nie dotknięci. Przy tym nie czynimy niczego innego niż to, co codziennie robi najbardziej prosty i nieuczony chrześcijanin: czytamy słowo Boże jako słowo Boże skierowane do nas. Nie pytamy więc, co ten tekst ma do powiedzenia innym ludziom; dla nas kaznodziejów oznacza to: nie pytamy, jakie kazanie czy jaki wykład przeprowadzić, lecz co ten tekst chce nam powiedzieć osobiście. Że do tego potrzebne jest też zrozumienie treści tekstu, to jest jasne, ale tutaj nie uprawiamy egzegezy, nie przygotowujemy kazania, nie studiujemy Biblii, lecz czekamy na słowo Boże skierowane do nas. To nie jest jakieś puste czekanie, lecz czekanie w imię oczywistej obietnicy. Często jesteśmy tak obciążeni i przepełnieni innymi myślami, obrazami i troskami, że potrzeba czasu, aż słowo Boże to wszystko rozsunie na boki i przebije się do nas. Ale słowo to przyjdzie z całą pewnością, jak przyszedł Bóg do ludzi i chce znów do nich powrócić. Właśnie dlatego naszą medytację rozpoczynamy modlitwą, w której prosimy, aby Bóg zechciał zesłać nam Ducha Świętego przez swoje słowo i aby to słowo objawił i nas oświecił.
Nie trzeba w medytacji przejść przez cały tekst. Często trzeba nam się zatrzymać nad jednym zdaniem, czy nawet jednym słowem, ponieważ zostajemy przez nie dotknięci i uchwyceni i nie możemy się od niego uwolnić. Czyż aby nasz krótki czas medytacyjny wypełnić bogatą treścią, nie wystarczy często takie jedno słowo, jak: ojciec, miłość, miłosierdzie, krzyż, uświęcenie, zmartwychwstanie?
Nie trzeba też w medytacji usiłować myśleć i modlić się słowami. Często bardziej przydatna może być milcząca refleksja i modlitwa, która przychodzi jedynie ze słuchania.
Nie trzeba też szukać w medytacji nowych myśli. To często tylko nas rozprasza i schlebia naszej próżności. Wystarczy całkowicie, gdy słowo - gdy je czytamy i rozumiemy - wchodzi w nas i zamieszkuje. Jak Maryja słowo pasterzy "rozważała w swoim sercu52, jak za nami często chodzi jakieś słowo człowieka, jak ono w nas buduje mieszkanie, pracuje, jak nas zajmuje, niepokoi albo uszczęśliwia (i jesteśmy wobec tego bezradni), tak samo słowo Boże podczas medytacji chce w nas wejść i pozostać, chce nas poruszyć i w nas działać, pracować tak, abyśmy przez cały dzień nie mogli się od niego uwolnić, i wtedy będzie ono czyniło swoje dzieło w nas, a my często nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nie trzeba przede wszystkim, abyśmy przy medytacji szukali jakichś nieoczekiwanych, nadzwyczajnych doświadczeń, Owszem, mogą takie przyjść, ale jeżeli nie przyjdą, to w żadnym wypadku nie jest to znakiem zmarnowanego czasu medytacji.
Nie tylko na początku, ale w każdym czasie wciąż będzie się wkradać w naszą medytację jakaś wielka wewnętrzna oschłość i obojętność, jakaś niechęć i niezdolność do rozważania. Takie zjawiska nie powinny nas odciągać od tego, by z wielką cierpliwością i wiernością wytrwać na medytacji w wyznaczonym czasie. Dlatego nie jest dobrze, jeżeli wszystkie te złe doświadczenia w czasie medytacji bierzemy zbyt serio: Tutaj jakąś uboczną pobożną drogą mogłaby się zakraść nasza stara próżność i nasza niedozwolona pretensja do Pana Boga, jakobyśmy mieli mieć jakieś prawo do jedynie pozytywnych i uszczęśliwiających doświadczeń i jakoby doświadczenie naszej wewnętrznej nędzy było nas niegodne.
Z taką postawą nie zrobimy jednak ani kroku do przodu. Przez niecierpliwość i samooskarżenia wspieramy jedynie nasze zadowolenie z siebie i wplątujemy się coraz bardziej w sieć obserwowania samego siebie. Jednak do obserwowania samego siebie w medytacji - jak i w całym życiu chrześcijanina - jest zbyt mało czasu. Nasza uwaga winna być skierowana na samo słowo i wszystko pozostawić jego działaniu. Czyż bowiem nie może być i tak, że sam Bóg posyła nam godziny pustki i oschłości, abyśmy znów wszystkiego oczekiwali tylko od Jego słowa? "Szukaj Boga, a nie radości"53 - to reguła podstawowa wszystkich medytacji. Jeżeli szukasz tylko Boga, to znajdziesz też radość - to obietnica wszystkich medytacji.
Rozważanie Pisma prowadzi do modlitwy osobistej. Mówiliśmy już o tym, że najbardziej pewna droga do modlitwy jest wówczas, gdy pozwolimy się prowadzić słowu Pisma, gdy modlimy się na bazie słowa Pisma. W ten sposób nie wpadniemy w sidła naszej własnej pustki. Modlitwa to nic innego, jak gotowość do przyswojenia słowa, i to do przyswojenia dla mnie osobiście, w moim konkretnym położeniu, w moich szczególnych zadaniach, decyzjach, grzechach i pokusach: To, co nigdy nie może być ujęte w modlitwach wspólnoty; może tutaj przed Bogiem w milczeniu "dojść do głosu". Na fundamencie słów Pisma modlimy się o jasność dla naszego dnia, o ustrzeżenie od grzechu, o wzrost w świętości, o wierność i siły do naszej pracy; możemy być pewni, że modlitwa nasza będzie wysłuchana, gdyż ta modlitwa wywodzi się z Bożego słowa i Bożej obietnicy. Słowo Boże znalazło swe spełnienie w Jezusie Chrystusie, dlatego wszystkie modlitwy, jakie zanosimy do Boga w imię tego słowa, są w Jezusie Chrystusie z pewnością spełnione i wysłuchane.
Szczególną uciążliwością medytacji jest to, że myśli nasze tak łatwo się rozpraszają i chodzą własnymi drogami, zdążając do innych ludzi czy do jakichś wydarzeń z naszego życia. Aczkolwiek ten fakt nas wciąż zasmuca i zawstydza, to jednak i tu nie możemy się zniechęcać i bać, czy wręcz sądzić, iż taki czas medytacji to nie dla nas. Czasami pomocą w takim położeniu może być spokojne pozwolenie na to, aby ludzie i wydarzenia, do których wciąż chętnie wracamy, weszli właśnie w naszą modlitwę i tak przy naszej cierpliwości stali się punktem wyjściowym medytacji.
Tak jak nasza modlitwa osobista jest związana ze słowem Pisma, tak samo nasza modlitwa wstawiennicza podlega tej regule. Nie jest przecież możliwe, aby we wspólnym nabożeństwie wymienione zostały wszystkie osoby, za które należałoby się pomodlić. Każdy chrześcijanin ma przecież swój własny krąg ludzi, którzy go prosili o modlitwę albo za których - z określonych powodów - czuje się zobowiązany do modlitwy. Na pierwszym miejscu będą ci, z którymi przyszło mu żyć w codziennej wspólnocie. W ten sposób doszliśmy do tego punktu, w którym słychać, jak bije serce każdej chrześcijańskiej wspólnoty. Chrześcijańska wspólnota żyje z wzajemnej modlitwy wstawienniczej swoich członków; żyje albo ginie. Brata, za którego się modlę, nie mogę przecież - przy całej krzywdzie, jaką mi wyrządza - ani osądzać, ani nienawidzić. Jego twarz, będąca dotąd być może obca lub nie do zniesienia, w modlitwie wstawienniczej przemienia się w twarz brata, za którego umarł Chrystus, przemienia się w twarz ułaskawionego grzesznika. To jest jedno uszczęśliwiające odkrycie dla chrześcijanina, który rozpoczyna drogę modlitwy wstawienniczej. Nie ma żadnej odrazy, żadnych osobistych napięć czy skłóceń, których by - w modlitwie wstawienniczej - nie dało się z naszej strony przezwyciężyć. Modlitwa wstawiennicza to kąpiel oczyszczająca, w której codziennie muszą się zanurzać i wspólnota, i każdy osobiście. W modlitwie wstawienniczej może mieć miejsce twarde zmaganie się z bratem, ale związana jest z tym obietnica, że prowadzi do celu.
Jak to się dzieje? Wstawiać się za kimś w modlitwie oznacza nie co innego, jak przynosić brata do Boga, jak ujrzeć go pod krzyżem Jezusa jako biednego człowieka i grzesznika, potrzebującego łaski. Wówczas wszystko, co mnie od niego odtrąca, odpada i widzę go w całej jego nędzy i potrzebie; wtedy jego nędza i jego grzech jawią mi się tak wielkie i tak przygniatające, jakby były moimi własnymi, i na ten czas nie mogę nic innego zrobić, jak tylko prosić: Panie, działaj Ty sam, Ty tylko z nim, według Twojej surowości i Twojej dobroci54. Zanosić do Boga modlitwę wstawienniczą znaczy: bratu przyznać takie samo prawo, jakie my otrzymaliśmy, mianowicie to, że możemy stać przed Chrystusem i mieć udział w Jego miłosierdziu.
Widać więc wyraźnie, że również modlitwa wstawiennicza jest posługą, którą jesteśmy zobowiązani czynić codziennie Bogu i naszemu bratu55. Kto odmawia bliźniemu modlitwy wstawienniczej, ten odmawia mu posługi chrześcijańskiej. Rzecz jasna, że modlitwa wstawiennicza to nie jakaś ogólnikowa, zamglona, ale całkiem konkretna sprawa. Chodzi w niej o określonych ludzi, o określone trudności, i dlatego też o określone prośby. Im klarowniejsza jest moja modlitwa wstawiennicza, tym więcej w niej obietnicy.
Musimy w końcu zrozumieć, iż posługa modlitwy wstawienniczej wymaga czasu od każdego chrześcijanina, a najwięcej od proboszcza, który ma na głowie całą wspólnotę parafialną. Sama modlitwa wstawiennicza, gdyby czyniona była w całym wymiarze, wypełniłaby już cały czas medytacji. W tym wszystkim widać, że modlitwa wstawiennicza jest darem łaski Bożej dla każdej wspólnoty chrześcijańskiej i dla każdego chrześcijanina. Ponieważ tutaj tkwi dla nas niezmiernie wielka oferta, z radością korzystamy z niej. Właśnie czas, jaki poświęcamy na modlitwę wstawienniczą, będzie dla nas źródłem nowej radości z Boga i ze wspólnoty chrześcijańskiej.
Ponieważ w rozważaniu Pisma, w modlitwie osobistej i wstawienniczej chodzi o posługę, do której jesteśmy zobowiązani, i ponieważ w tej posłudze można odnaleźć Boga, winniśmy dla tej posługi -jak dla każdej innej, którą wykonujemy - zarezerwować stały termin w ciągu dnia. To nie jest jakiś "legalizm", ale porządek i wierność. Wczesny poranek okaże się tutaj dla większości najlepszą porą. Wobec innych ludzi mamy również prawo do tego czasu i trzeba nam zachować ten czas - mimo wszystkich zewnętrznych trudności - jako czas spokoju i ciszy. Dla proboszcza jest to niezbędny obowiązek, od którego zależą wszystkie inne prace duszpasterskie. Któż potrafi być naprawdę wiernym w wielkich rzeczach, jeżeli nie nauczył się wierności w rzeczach codziennych?
Każdy dzień przynosi chrześcijaninowi wiele godzin samotności pośrodku świata niechrześcijańskiego. Jest to czas próby. Jest to próba prawdziwej medytacji i prawdziwej wspólnoty chrześcijańskiej. Czy wspólnota służyła do tego, aby każdego jej członka uczynić wolnym, mocnym i dojrzałym, czy też zrobiła z niego człowieka niesamodzielnego i zależnego? Czy na jakiś czas podała mu rękę, aby znów nauczył się samemu chodzić, czy też uczyniła go strachliwym i niepewnym? To są jedne z najbardziej surowych i trudnych pytań skierowanych pod adres każdej wspólnoty chrześcijańskiej. Tutaj też rozstrzyga się, czy czas medytacji prowadzi chrześcijanina w świat nierzeczywisty, z którego wychodzi pełen strachów, gdy znów w świecie ziemskim przystępuje do swojej zwyczajnej pracy, czy też ten czas wprowadził go w rzeczywisty świat Boga, z którego wchodzi w zwykły dzień wzmocniony i oczyszczony. Czy ten czas przeniósł go na parę krótkich chwil w duchowe upojenie, które ginie, gdy przyjdzie codzienność, czy też ten czas zasadził słowo Boże tak rzetelnie i tak głęboko w jego sercu, iż przez cały dzień trzyma go i umacnia oraz podprowadza do czynnej miłości, do posłuszeństwa, do dobrych uczynków? Tylko dzień może o tym zadecydować. Czy niewidzialna obecność wspólnoty chrześcijańskiej jest dla każdego jej członka realną rzeczywistością i pomocą? Czy modlitwa wstawiennicza drugich niesie mnie przez cały dzień? Czy słowo Boże jest mi bliskie jako pociecha i siła? Czy też nadużywam samotności przeciw wspólnocie, przeciw słowu i przeciw modlitwie? Każdy członek wspólnoty musi wiedzieć, że również czas jego samotności ma wpływ na wspólnotę. W swej samotności może on przecież wspólnotę rozrywać i plamić, ale może też ją wzmacniać i uświęcać. Każde zapanowanie nad sobą jest też posługą wobec wspólnoty. I odwrotnie: nie ma tak osobistego i tajemniczego grzechu w myślach, słowach i czynach, który nie przyniósłby szkody wspólnocie. W ciało wdziera się zaród choroby; jeszcze być może nikt nie wie, skąd on pochodzi, w jakim członku tkwi, ale ciało jest już zarażone. To obraz wspólnoty chrześcijańskiej. Ponieważ jesteśmy członkami jednego ciała, nie tylko wówczas gdy tego chcemy, lecz jesteśmy w całym naszym bycie, dlatego każdy członek służy całemu ciału: na zdrowie albo na zatracenie. To nie jest teoria, lecz duchowa rzeczywistość, której we wspólnocie chrześcijańskiej często można doświadczyć wstrząsająco wyraźnie; jest to doświadczenie zniszczenia czy też uszczęśliwienia.
Kto powraca po całym dniu do wspólnoty chrześcijańskiej, ten wnosi w nią błogosławieństwo samotności; on sam jednak przyjmuje na nowo błogosławieństwo wspólnoty. Błogosławiony ten, kto jest samotny mocą wspólnoty; błogosławiony ten, kto jest we wspólnocie mocą samotności. Siła samotności i siła wspólnoty to przecież jedynie siła słowa Bożego, skierowanego do każdego osobiście we wspólnocie. |